Rano obudził nas hałas docierający z ulicy.
Do Delhi dotarliśmy minionej nocy, więc nie mieliśmy pojęcia, jak wygląda dzień na Paharganj. Przełamanie lęku przed wyjściem na zewnątrz, będącego efektem szoku poznawczego, było nie lada wyczynem. Tego ranka opustoszały hotel był azylem chroniącym nas przed miejską dziczą wdzierającą się wraz z promieniami słońca hałaśliwym dźwiękiem klaksonów przez zakratowane okno. Potężny, ciemnawy i zimny od kamiennych ścian hotel, zdawał się być bezpieczną twierdzą, chroniącą od słońca i wszechobecnego na zewnątrz chaosu. Długi korytarz i schody prowadzące do niewielkiej recepcji znajdującej się przy wejściu cztery piętra poniżej mogły ciągnąć się w nieskończoność oddalając chwilę zderzenia się z nieznanym dotąd nam światem.
Na dole przywitały nas ciekawskie spojrzenia grupki milczących Indusów siedzących przy wyjściu z hotelu i uśmiechnięta twarz właściciela tego przybytku.
Przez drzwi wdzierały się promienie słońca na tyle silne, aby przedrzeć się przez uliczną kurzawę.
Jest koniec października. Kiedy dzień przed odlotem wyruszaliśmy na lotnisko do Warszawy, na Śląsku było przyjemnie ciepło. Ubrani w półbuty, bez czapek i szalików z wypchanymi plecakami ruszyliśmy do stolicy. Warszawa przywitała nas śniegiem…brrrr…W Delhi o tej porze roku jest przyjemnie ciepło. Potem za każdym razem Indie kojarzyły mi się z przyjemnym ciepłem, niestety nie raz w swej naiwności ignoranta rozczarowywałam się zaskoczona zimnem, że w tych ciepłych Indiach mogę zmarznąć.
Jest przyjemnie ciepło, więc przynajmniej pogoda w żaden sposób nie utrudnia wyjścia na zewnątrz. Ze względu na panującą w Indiach etykietę mam bluzkę z długim rękawem i lniane długie spodnie. Od zawsze unikam słońca, więc nie było to dla mnie niczym nowym w temperaturze 25 stopni.
Świat, który zdawał być się doskonale znanym Piotrowi dzięki jego wieloletnim fascynacjom filozofią i kulturą Indii, okazał się być obcym i całkowicie odległym od jego wyobrażeń. Ja szczerze mówiąc niewiele wiedziałam o Indiach, tyle co może przeciętny Polak usłyszeć i zobaczyć w TV. I to, co widziałam z hotelowego okna zdawało się być niezwykle odmienne od znanych mi Europejskich standardów.
Uśmiech skierowany w stronę właściciela hotelu jest nieudolną próbą ukrycia przerażenia, które maluje się na naszych twarzach. To przerażenie i zagubienie w naszych oczach jest tak wyraźne, że każdy doświadczony w kontaktach z turystami Indus zauważa je od razu. Niestety ten wyraz twarzy, będący wynikiem pierwszego pobytu w Indiach, nie znika po pierwszym dniu. Niewiele mówiąc poza przywitaniem wychodzimy zetknąć się z indyjską rzeczywistością.
Paharganj w 2006 roku był dla mnie krzyżówką slamsów z targowiskiem. Ustawione wzdłuż drogi sypiące się budynki, stare bezokienne kamienice, przyklejone do siebie, jakby wspierały się wzajemnie na chwilę przed rozsypaniem. Pomiędzy nimi pojedyncze, w dużo lepszym stanie budynki droższych hoteli. Chowały za sobą gęstą sieć wąskich, dusznych, zawilgotniałych zaułków i korytarzy pełnych małych domostw, sklepików i różnego rodzaju usług: prasowanie, golenie, szycie na miarę. Na głównej ulicy stragany pełne rzeczy wszelakich: ozdoby, figurki bóstw, metalowe „zastawy”, kolorowe szmaty, książki, kadzidła… i byle jakie koślawe stoliki przyulicznych barów wylewają się na asfalt pozostawiając niewiele miejsca do przejścia. Wszystko to przypomina mi trochę stragany i gwar pojawiający się wraz z przykościelnym odpustem. Nawet nowe rzeczy wyglądają jak z second handu. Ta droga zamknięta jest dla samochodów, ale roi się tu od riksz rowerowych oraz auto-riksz, które są głównym źródłem smogu i hałasu.
Skręcamy w długą, główną ulicę wychodzącą na dworzec kolejowy New Delhi. Nadal towarzyszy mi zagubienie, ale czuję jak przez obawę i zagubienie zaczyna przedzierać się ciekawość dziecka. Rozglądam się w koło i zaglądam nieśmiało w głąb straganów. Wyraz twarzy początkujących turystów zwraca uwagę handlarzy, szczęśliwie zaczął się sezon i jest pełno turystów. W tym miejscu nawet turyści zdają się daleko odbiegać od moich wyobrażeń. To nie wycieczkowe towarzystwo w sportowych ubraniach z kapeluszami i czapkami z daszkiem, z drogimi aparatami zawieszonymi na szyjach, tylko friki, dziwolągi w kolorowych ciuchach, trochę z pogranicza komuny hipisowskiej i new age-owych nawiedzeńców, snujących się luzaków i wysiadujących w przydrożnych barach, palących tytoniowe skręty i pijących czaj. Mam wrażenie, że tu pozwalają sobie na noszenie wszystkiego, czego nie mieli by odwagi założyć w swoim mieście. Wszystko mieni się pstrokatością barw, rozmaitością kiczu i tandety. W moim kolorowym lnianym wdzianku i długich dredach wpasowuję się idealnie w obraz turysty z Paharganj.
Ledwie minęliśmy pierwsze rozwidlenie drogi jak w łapance ulicznej wychwytuje nas z tłumu Indus. To nasz wyraz twarzy początkujących turystów przyciąga doświadczonego latami pracy w tym miejscu „handlarza”. Jest niezwykle miły, otwarty i zdaje się być bardzo pomocny. Zaprasza nas do swojego sklepu z kaszmirskim towarem. Wchodzimy do pierwszego pomieszczenia, jak z bajek o magicznych sklepach ukrytych w zaułkach. Idziemy wąskimi schodami do góry, przed wejściem do wyłożonego dywanem pokoju ściągamy nasze klapki. Na niewielkiej przestrzeni w słabym świetle żarówki mieni się od barw wzorzystych materiałów poukładanych ciasno na półkach na każdej ścianie pomieszczenia od podłogi aż po sufit. Wtedy ten sklep wydaje mi się być niezwykły, magiczny, ale i tajemniczo-niepokojący, tylko czekać jak uniesie nas dywan, na którym siadamy. Potem okazuje się, że większość sklepów wygląda podobnie.
Indus zdaje się być inny od spotkanych dotąd na ulicy sprzedawców. Niezwykle przyjazny. Proponuje nam czaj. Wyłapując od razu naszą naiwność, opowiada z ogromną troską o nasze bezpieczeństwo o czyhających na nas zagrożeniach. Mówi o szemranych towarzystwach polujących na turystów i o panującej epidemii malarii, która w ciągu ostatnich dni pochłonęła sporo ofiar w Delhi. Niby naczytaliśmy się przewodników, informacji co, jak, gdzie i o sposobach Indusów na wyciąganie od turystów kasy, jednak w zetknięciu się z tym wszystkim na żywo, emocje biorą górę nad racjonalnym myśleniem i dajemy się wciągnąć w doskonale wypracowany przez lata, bazujący na naiwności i szoku poznawczym turystów indyjski marketing emocjonalny. Nasz rozmówca jawi się jako przyjaciel, pomocna dłoń, ratująca nasze zdrowie i życie. Proponuje nam wycieczkę w bezpieczne i oddalone od śmiertelnie niebezpiecznej malarii, rzekomo panującej na Paharganju, rejony Radżastanu.
Pokazuje nam zeszyt pełen wpisów od zadowolonych turystów z całego świata, pochwalne listy i podziękowania. Znajduję kilka polskich wpisów, same pozytywy.
Oferuje dwutygodniowy objazd po najpiękniejszych miastach Radżastanu, samochód, kierowcę, w cenie noclegi i dodatkowe atrakcje jak przejażdżka na słoniu, wielbłądach oraz noc na pustyni. Nasz budżet jest bardzo skromny. Dziś nasz pierwszy dzień w Indiach a przed nami 3,5 miesiąca w tym kraju. Mówimy, że musimy się zastanowić, na spokojnie. Właściciel uprzejmie i z pełnym zrozumieniem pozwala nam wyjść ze swojego sklepu, bo jego wieloletnie doświadczenie podpowiada mu coś, czego my jeszcze nie wiemy, że już nas „kupił”.
Idziemy dalej, szukać miejsca, gdzie możemy coś zjeść. Ani o drobinę nie oswoiliśmy się z dziczą Paharganj, mimo iż wiemy, iż Delhi nie należy do malarycznych obszarów Indii, zasiane ziarno wątpliwości i obawy o zdrowie kwitło jak na najlepszym nawozie.
Rozmawiamy, rozważamy, przeliczamy. Po jedzeniu wracamy ustalić plan podróży po Radżastanie.