Oczekiwania

Właściwie nie miałam wielkich oczekiwań. Indie nie były moim wymarzonym miejscem, ale jestem otwarta na podróże i fascynowała mnie joga, były to dla mnie wystarczające argumenty przemawiające za podróżą do kolebki jogi. Pamiętam jak znajoma opowiadała, że po pobycie w Chinach postanowiła wracać do Europy przez Indie, w których nigdy wcześniej nie była. Myślała, że roczny pobyt w Chinach był wystarczająco mocnym doświadczeniem i jest zaprawiona w przebywaniu w „ekstremalnych” warunkach. Jednak okazało się, że Indie przerosły wszystko to, co wydawało się jej w Chinach być ekstremalne.

Ja nie byłam w Chinach, więc nie bardzo czułam jej przerażenia. Wiedziałam, że w Indiach mogę spodziewać się brudu, smrodu i ubóstwa, nie znałam jednak skali tych zjawisk.

Lotnisko

Nie pamiętam dokładnie ile godzin byliśmy w trasie. Warszawa, Heathrow potem Delhi.

Na lotnisku pełno straży z bronią na ramieniu, kolejne kontrole, wypisywanie niezrozumiałych dla mnie „ankiet” skąd, dokąd, na co, po co i na jak długo, przemyt, nacja… jak na pierwszy raz grubo. Zaczynałam czuć się jak dziecko we mgle, brnące na oślep w mroczne zaułki nieznanej dzielnicy.

Wszystko wydawało się być obce, nieprzewidywalne, niepewne, przerażające.

Dotarłam do wyjścia. Wtedy nie przywitało mnie uderzenie ciepłego i lepkiego gorąca po otwarciu automatycznie rozsuwanych, szklanych drzwi klimatyzowanego lotniska, bo ich wtedy jeszcze nie było, a lotnisko w stolicy jednego z największych państw Świata wyglądało jak zapuszczony, betonowy, pokomunistyczny dworzec.

Po drugiej stronie głównych drzwi lotniska pojawił się cholerny „dziki zachód”. Miałam wrażenie, że znalazłam się w kiepskim westernie produkcji Bollywood, drewniane budy i dziki tłum łowców podróżnych, którzy toczyli między sobą walkę o ofiarę (turystę), na której można zrobić kasę wciskając totalny kit za grube pieniądze. Najlepsze hotele, podróż

do bezpiecznej dzielnicy, strajk taksówkarzy, malaria i inne fascynujące bądź przerażające historyjki zachęcające do skorzystania z usługi właśnie tego kierowcy.

Można przeczytać dziesiątki książek, zaopatrzyć się w różne przewodniki, nic jednak nie jest w stanie przygotować na i oddać odczucia zderzenie z Indyjską rzeczywistością.

Doznania potęgował mrok wieczoru.

Indyjska mentalność

 

Tak jak poleca przewodnik wybieramy prepaid taxi, aby uniknąć targowania się i oszustów. Chcemy jechać do New Delhi na Paharganj. To dzielnica, która polecana jest przez Lonly Planet jako miejsce tanich hoteli doskonałe dla backpakersów. Jedziemy. Przez brudną szybę taksówki oglądam sypiące się budynki, góry śmieci, miasto w nieładzie, miałam wrażenie, że jeszcze nie opadł kurz po właśnie zakończonym nalocie.

Dojeżdżamy na spokojną ulicę, gdzie mieści się ekskluzywny hotel. Już wiemy, że coś jest nie tak, zbyt ładna dzielnica, hotel za drogi. Prepaid taxi nie pomogło, kierowca wciska kit, że to tu. Po chwili dyskusji stwierdza, że w Delhi nie istnieje taka dzielnica, a tym bardziej noclegi w takich cenach o jakich pisze przewodnik. Kierowca może wciskać nam wszelkie kłamstwa nie zdradzając najmniejszych wątpliwości i poczucia winy. Prawdopodobieństwo, że spotka nas po raz ko

lejny wśród kilkudziesięciu milionów ludzi przebywających w Delhi jest bliskie zeru, a jako turyści po raz pierwszy pojawiający się w Indiach jesteśmy najlepszym materiałem na dobry biznes.

Wkurzamy się, bo po raz pierwszy czujemy, że ktoś w tak perfidny i arogancki sposób chce nas oszukać, on też się wkurza, bo nie zarobi swojej doli za sprowadzenie klientów do hotelu. W złości kopie bezpańskiego psa, który właśnie przyplątał się i zdawał się być dość agresywny.

Moje przerażenie rosło. Przede mną rysował się obraz, dzikiego, obcego dla mnie świata, gdzie nikomu nie będzie można zaufać, agresywni ludzie, wściekłe, bezpańskie psy i ten widok, jak po wojnie, tylko czekać jak gdzieś za rogiem, ktoś niespodziewanie wbije nóż w plecy.

Nie jedziemy z nim dalej. Zmęczeni podróżą i wściekli sytuacją zakładamy plecaki i idziemy. Nie wiemy dokąd, jest już ciemno, a my nie mamy zielonego pojęcia, w którą stronę na Paharganj…

Powrót wiary

Zatrzymuje się koło nas autoriksza, kierowca widzi, że jesteśmy zagubieni, źli i zrezygnowani. Zawiezie nas, gdzie chcemy. Docieramy na Paharganj (po czasie okazuje się, że za całkiem przyzwoitą cenę). Niezbyt dobrze znający angielski, mimo to rozgadany kierowca podwozi nas pod hotel, tani hotel. I pojawia się cień wiary w istnienie ludzkiego dobra i empatii w tym miejscu. Jednak jeszcze długo potem twardniał mój tyłek i serce, zanim oswoiłam się z ogromem różnorodnych bodźców, które zwiększały moją amplitudę skrajnych emocji.

Anand Hotel koło Imperial Cinema.

Przed wyjazdem słyszałam, że w Indiach trzeba się targować, więc dzielnie walczyłam o obniżenie ceny za pokój. Potem okazało się, że to był jeden z najtańszych noclegów kiedykolwiek. Sympatyczny współwłaściciel hotelu (jak wszystko tu jest biznesem rodzinnym) siedzący w recepcji, spuszcza cenę za pokój z 200 na 175 rupii (około 9 PLN).

Ogromny tani hotel, kilka pięter i długie korytarze. Dostajemy pokój na przedostatnim piętrze, na końcu korytarza. Dziwię się, że to najtańszy pokój, jako jedyny pokój po tej stronie holu ma okno, co prawda bez szyby, tylko kraty, ale zawsze coś. Wizja czterech ścian i braku naturalnego światła, była dla mnie wówczas nie do przyjęcia. Później poznałam minusy posiadania nieoszklonego okna w pokoju, ale to inna historia.

Pokój obskurny. Ściany w olejnym błękicie, łazienka „surowa”, kran w ścianie i wiadro. Nigdy nie byłam w miejscu o tak niskich standardach (ale po trzech miesiącach spędzonych w Indiach, po nocach w różnych dziwnych miejscach, jednak wracam do tego samego hotelu, proszę o ten sam obskurny pokój i doceniam ten luksus).

Zasypiamy w swoich „kondonach” tak nazywaliśmy worki ze zszytego prześcieradła, które polecane były przez przewodnik, jako dobry sposób na uniknięcie kontaktu z niekoniecznie czystą pościelą (o ile w ogóle takowa była) i ochronę przed ewentualnym załapaniem wszy.

 

Pierwsze promienie słońca

Nie wiem co było pierwsze tego poranka, promienie słońca czy potworny hałas wdzierający się bez pardonu przez okno, z którego tak się cieszyłam. W każdym razie poziom decybeli nie pozwalał na spanie. Po otwarciu drewnianych okiennic pojawiła się zapchana ulica Paharganj, rzeka małych istot przelewających się w każdym kierunku, spowitych mgiełką unoszącego się kurzu, autoriksze, których klaksony nie milkły nawet na sekundę, muzyczna kakofonia i ta woń kadzideł z wyraźną nutą spalin i smrodu kloacznego. „Woń” Indii. Nasze zmysły oszalały, odbierane bodźce agresywnie wdzierały się do mózgu raniąc po drodze nieprzywykłe do ich nadmiaru zmysły.

Wyglądamy przez okienne kraty, na dole jawi się dziki nieprzenikniony i niebezpieczny świat. Wraca obawa przed chaosem tego miejsca. Nie chcemy wychodzić z ciemnawego pokoju, który w tym momencie jest naszym azylem.

Nie ma powrotu. Przed nami wizja trzy i pół miesięcznego pobytu w totalnej dziczy.

Pisząc tą relację, wspominamy z Piotrkiem pobyty w Indiach. Piotr przyznaje, że też zatęsknił do Rishikeshu i…dzwoni telefon, sprzedawca z Rishikesh, u którego ostatnio tuż przed wyjazdem kupowaliśmy prezenty. Przyciąganie, kreacja, dowód na istnienie świadomości kolektywnej czy tylko czysty zbieg okoliczności. On nigdy wcześniej nie dzwonił, a miną prawie rok, Piotr nie dał mu swojego numeru.

Takie właśnie są Indie, cała potworna powierzchowność codzienności musi kryć jakąś tajemniczą niezwykłość, bo osnuta jest mgiełką niewytłumaczalnej magii przyciągania.

[showcase id=”1197″]