Dwa tygodnie po powrocie z kolejnego pobytu w Indiach spoglądam przez okno na domy wzdłuż ulicy, na niewielki skwerek, gdzie jest trochę trawy i drzew. Cieszy mnie ten widok, jak nigdy przedtem. Mieszkam przy ruchliwej ulicy, ale po pobycie w indyjskiej, miejskiej dziczy, to miejsce wydaje się być niezwykle spokojne, czyste i poukładane.
Będąc w Indiach najczęściej podróżuje się po turystycznych miejscach, nawet jeśli nie są to wielkie miasta, to i tak jest w nich pełno brudu, hałasu, turystów i jeszcze więcej Hindusów. Będąc turystą nie często ma się okazję pobyć na indyjskiej wsi z dala od zepsucia, uderzającej biedy i ulicznego chaosu.
W 2012 roku miałam okazję spędzić kilka dni w Indiach jakich dotąd nie znałam.
Padmapath zabiera nas do siebie na wieś. Wyjeżdżamy z Tiruvanamalaj lokalnym autobusem. Miasto znika gdzieś za nami a dookoła i przed nami rozpościerają się pola, palmy i skały.
Po godzinie dojeżdżamy do niewielkiego skupiska domów przyklejonych do dwóch krzyżujących się ulic stanowiących centrum tej niewielkiej wsi. Wysiadamy z autobusu i stajemy się głównym obiektem zainteresowania. Podejrzewam, że turyści nie pojawiają się tu nawet przejazdem, stanowimy, więc nie małą atrakcję. Jednak nie przypomina to zainteresowania jakie czasem budzimy w miastach. Tu tubylcy obserwują nas z dystansu, nikt nie przybiega, nie szarpie za rękaw, nie chce pieniędzy.
Dom Padmapatha mieści się 1,5km stąd. Idziemy pieszo drogą, która wygląda na położoną całkiem niedawno. Mijamy małe domki z płaskimi dachami przyklejone jeden do drugiego, ciągnące się wzdłuż wąskiej asfaltówki. Zaczynają się pola. Wyszliśmy z wrzawy i charakterystycznego, według mnie, dla Indii chaosu i hałasu. Słychać śpiew ptaków, szum liści palmowych i muczenie każdej krowy pasącej się na łące, których jest tu bardzo nie wiele. Dziś niebo jest zachmurzone, słońce tylko delikatnie przebija się przez siatkę chmur. Idę bez parasola. Mogę swobodnie rozglądać się dookoła. Gdzieniegdzie przy drodze pojawiają się palmowe chatki, z lekką obawą przebiega mi przez głowę myśl, że będziemy nocować w takim szałasie.
Docieramy do końca drogi, gdzie przy niknącym w piasku asfalcie znajduje się maleńka świątynia, a właściwie „kapliczka” Ganesi. Są tu cztery małe, jednopiętrowe, murowane, szeregowe domki. Ku mojej radości Padmapad mieszka w jednym z nich. Prowadzą do niego duże, solidne, drewniane drzwi niewspółmiernie mocne do budynku niewielkich rozmiarów.
W koło są pola i palmy. Na niewielkim betonowym placyku suszy się zborze. To, co w pierwszym momencie przykuwa moją uwagę, to niemal namacalny spokój i cisza. Tylko dwie krowy pasące się w słońcu, cielaki w cieniu przeżuwające trawę i kilka osób zajętych swoimi sprawami.
Siedzę na ganku i obserwuję jak jeden z mieszkańców obiera orzechy kokosa nabijając je na żelazny pręt wbity w ziemię.
Nie ma tu miejskiego napięcia i pośpiechu, nie czuć gęstwiny kurzu i hałasu. Nikt nie krzyczy, nie ma głośnej muzyki, nie słychać dźwięku klaksonów. Mam wrażenie, że tu wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Każdy ma tu swoje miejsce i zajęcie. Dorośli pracują w polu a dzieci bawią się i chodzą do wiejskiej szkółki, tylko stary Hindus snuje się włócząc nogami i stuka laską o asfalt.
Siedzę i nikt mnie natrętnie nie zaczepia, nic ode mnie nie chce. Mieszkańcy jedynie witają się serdecznym uśmiechem i gestem pytają czy już jadłam. Nie znają angielskiego, pytają więc po tamilsku czy ich rozumiem.
Gościnność tych ludzi jest ogromna i szczera, wyzbyta znanych mi z indyjskich miast zachłanności i oczekiwań. Kobieta, od której Padmapad wynajmuje dom, zaprasza nas na kawę z mlekiem. Nie sposób odmówić, choć nie pijemy ani mleka ani kawy. Częstuje nas słodyczami, które przed chwilą zrobiła. Kosztujemy kruchych od cukru i żółtych od kurkumy kostek. Jest bardzo przyjemnie.
Spacer po łące, palmy, śpiew ptaków, pasące się krowy i kozy, chłodna, czysta woda wąskiego strumyka.
Spotykamy grupkę dzieci wracających ze szkoły. Wszystkie w tych samych ubrankach radośnie uśmiechają się na nasz widok. Robimy zdjęcia.
Wieść o naszym przybyciu bardzo szybko rozbiega się po niewielkiej społeczności. Niebawem dostajemy zaproszenie od mieszkańców domków oddalonych o kilka minut stąd. Witają nas radośnie i każdy chce nas ugościć. Uśmiechnięte dzieciaki biegają i chętnie pozują do zdjęć. Zostajemy chwilę, robimy zdjęcia, pijemy chai i staramy się jakoś porozumieć. Mieszkańcy wsi żyją bardzo skromnie, ale nie widać tu cierpiących z głodu i bólu istnienia.
Padmapad nad paleniskiem za domem przygotowuje nam kolację w żeliwnym garze. Dosypuje całe opakowanie przyprawy, będzie ostro. Zapach przyprawy i palonych łupin orzechów kokosowych, komponują się w cudowną woń zapowiadającą posiłek bogów.
Może właśnie takie są prawdziwe Indie.
[showcase id=”726″]