Hampii Indie

Patrycja w Hampii

Idea podróżowania lekko, z minimum z minimum, czyli samym niezbędnikiem przedmiotów, bez kilogramów na plecach a jedynie z tym co naprawdę niezbędne, w teorii wydawała się być fantastycznym pomysłem. Przecież niezbędnych rzeczy jest naprawdę niewiele, kiedy pogoda jest słoneczna, a środki higieniczne jak mydło, szampon itd. są dostępne w małych, jednorazowych opakowaniach, wystarczy bielizna na zmianę i dodatkowy komplet letnich ciuchów, na to przecież wystarczy niewielka torba. Idea travel light została zasiana…

Koniec lutego 2012 roku, wracaliśmy na północ Indii po miesięcznym pobycie w Tiruvanamalaj. Tym razem droga na północ miała prowadzić przez kilka ciekawych miejsc. Jednym z nich było Hampi. Jeśli chcesz poczuć spokój w otoczeniu palm i cudownych widoków gór usypanych z kamieni, to jest niewątpliwie najlepsze miejsce w Indiach.

Po kilku dniach pobytu w tym rajskim miejscu, trzeba ruszać w dalszą drogę w kierunku północy. Plecaki na barki i najpierw trzeba dostać się do brzegu rzeki. To niedaleki dystans, ale z bagażami w słońcu, a riksze tu nie kursują. Szczęśliwie zaprzyjaźniony Nepalczyk, który prowadził w sezonie przyjemną knajpkę z nieziemskim widokiem Siva Caffe, zaproponował, że podrzuci nas na motorze. Pierwsza myśl – Super!!! tak, ale jest nas dwoje i dwa spore plecaki, plus niewielki ze sprzętem, no i jeszcze kierowca! No problem – stwierdził znajomy i…po indyjsku zapakowaliśmy się na ten niewielki dwuślad i ruszyliśmy udeptaną drogą lekko w dół, z zabójczą prędkością. Idea travel light powraca. Kolejny etap podróży to niewielki dystans do przepłynięcia drewnianą łódką, ale Hindusi prowadzący ten biznes mieli monopol i doskonale zdawali sobie sprawę, że jak z nimi nie pojedziesz na ich warunkach, to nie dostaniesz się na druga stronę. Więc najpierw czekanie w słońcu na to, kiedy pojawi się wystarczająca ilość osób, czyli maksimum, a potem pchanie się, bo możesz się nie zmieścić i to z tymi bagażami… Pięć minut później docieramy na drugi brzeg.

Słońce grzeje, ja przestaje kontaktować robi mi się słabo. Zbieram siły i docieramy do postoju riksz. Szukanie najtańszego przewoźnika do najbliższego miasta oddalonego o godzinę drogi zawsze zajmuje sporo czasu i jeszcze targowanie się, aby nie dać się oskubać. W rikszy czuję się trochę lepiej, słońce nie świeci mi na głowę, a prędkość 30km na godzinę daje wystarczający podmuch rozrzedzając gorące powietrze. Docieramy do Hospet. Riksiarz zatrzymuje się w połowie głównej ulicy i mówi, że to tu. Zdziwieni wysiadamy. Czekamy na autobus, który ma dowieźć nas do kolejnego miejsca przesiadki. Nigdzie nie ma śladu przystanku, oznaczenia, rozkładu jazdy. Pytamy, szukamy…mając doświadczenie z indyjskimi riksiarzami wiemy, że mógł wywieźć nas w inne miejsce, ale to jednak tu.

Czeka nas kilka godzin siedzenia na schodach przy głównej ulicy. Na ulicy jest gęsto od ludzi, pojazdów i smogu, oddycha mi się coraz gorzej, a upał nie pomaga. Ponownie robi mi się słabo i niedobrze, mdli mnie. Jest duszno, ciepło, powietrze lepkie od wszechobecnego pyłu. Wzdłuż ulicy ciągną się nieprzystające do siebie budynki, różnych wielkości, kolorów, część to sypiące się rudery, w każdej jest sklep, a właściwie stoisko, gdzie kupuje się z ulicy nie wchodząc do środka. Gdzieniegdzie są bary, biura…Siedzimy w jednym miejscu, bo mamy plecaki. W tym momencie bagaż ciąży bardziej niż zwykle. Żałuję, że nie podróżuję lekko…

Czuję się coraz gorzej, cola tym razem nie pomaga. Za mną kilka godzin w drodze, przede mną cała noc w autobusie. W tym momencie nie zastanawiam się długo, ruszam sama wzdłuż ulicy w poszukiwaniu apteki. Piotr zostaje z plecakami. Apteka to zbyt duże słowo. Znajduję stoisko, tłumaczę co mi jest, a koleś, który nigdy nie miał do czynienia z farmacją daje mi jakieś tabletki. Może to być największy syf, antybiotyk, których nie biorę, byle zadziała i nie zwymiotuję w autobusie. Zażywam. Po jakimś czasie czuję się znacznie lepiej.

Czekamy kilka godzin, przewijają się turyści, odjeżdżają autobusy. Nareszcie pojawia się nasz autobus i szczęśliwie bardziej przypomina nasze miejskie busy, a nie indyjskie blaszaki. Na przystanku rozmawiamy z Niemcem, który jedzie tym samym autobusem. W trójkę jesteśmy jedynymi turystami, pozostali pasażerowie to Hindusi. Kiedy pakujemy plecaki do bagażnika autobusu przyplątuje się odurzony czymś Hindus, uporczywie chce pomagać przy bagażach, włazi za nami do autobusu, chce pieniędzy za rzekomą pomoc. Odsyłamy podirytowanego natręta z niczym. Nareszcie ruszmy. Nocna podróż mija spokojnie.

Nad ranem dojeżdżamy do Hayderabadu. Po drodze wysiadają pasażerowie, na przedostatnim przystanku wysiada Niemiec. My jedziemy do ostatniego przystanku. Cieszy mnie, że dotarliśmy bez przeszkód. „Boy autobusowy” otwiera bagażnik i…nie ma naszych plecaków!!! Pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie to, że kiełkująca idea travel light stała się rzeczywistością. Dobrze, akceptuję, dalej będzie lżej 🙂 Po chwili jednak przypomniała mi się cała lista rzeczy, które miałam w plecaku: pełne byty, kurtka przeciwdeszczowa, kosmetyki.. rzeczy, tej jakości w Indiach będą trudno dostępne i będą kosztować majątek no i…karta płatnicza!!!, którą bezmyślnie włożyłam do plecaka… Zaczęłam panikować, dopytywać się jakim cudem, gdzie i kiedy zniknęły plecaki! Nieznający angielskiego Hindusi zdawali się błądzić jak dzieci we mgle. Na szczęście „menadżer” autobusu znał język i był bardzo rozgarnięty. Pytał czy komuś spoza autobusu pokazaliśmy nasze bagaże. Przypomniałam sobie natręta z Hospet, może zabrał nasze plecaki, bo nie chcieliśmy mu zapłacić…?

Rozmawiamy z menadżerem, ten rozmawia z bagażowym, krzyczy. Po chwili mówi, że wracamy na przystanek, gdzie wysiadł nasz znajomy z zachodu. Boy autobusowy, kojarzył, że rozmawialiśmy z nim, myślał więc, że jesteśmy razem i wystawił nasze bagaże na wcześniejszym przystanku. Pakujemy się wszyscy do rikszy i jedziemy 20 min do poprzedniego miejsca postoju. Nie zdziwiłam się, że na przystanku nie było ani naszego znajomego, ani naszych plecaków. Jedziemy z powrotem, wodzę wzrokiem wzdłuż ulicy, widzę je, krzyczę radośnie: SĄ! leżą na chodniku przy drodze. Zatrzymał je właściciel pobliskiego stoiska. Szczęśliwi rozmawiamy z uczciwym znalazcą. Chciał za nie znaleźne jedynie 100 rupii, dla przeciętnego Hindusa nie jest to mało, ale wtedy z uśmiechem dalibyśmy dużo więcej. Spokojni i szczęśliwi ruszamy w stronę dworca.

Podróżowanie lekko daje wiele swobody, ale szczęśliwie tym razem travel light pozostało w sferze idei.